
poniedziałek, 20 lutego 2012
zupka czyli a bit of crimping

czwartek, 16 lutego 2012
środa, 15 lutego 2012
wszystkiego naj!
Wszystkim zakochanym życzę na okazję dnia po okazji: dużo czułości, niewezbranych zastępów cierpliwości i monopolu na krótką pamięć!
I wtłoczcie to sobie do główek - kochać trza cały rok! Tylko wtedy magia walentynkowego święta będzie siać swe czary!
Bądźcie kochani zakochani!
poniedziałek, 13 lutego 2012
polityk
i twierdzi,
że nie śmierdzi
powiedziała BIP w kontekście obecnej sytuacji ekonomicznej Europy
niedziela, 12 lutego 2012
rok temu w Argentynie




Wszystkiego najlepszego kochana E! mam nadzieję, że w tym roku nie nabawiłaś się urodzinowych odcisków!
Pięknie było w Ziemi Ognistej, dzielne były nasze criollos - pewne kopyto, spokojny charakter, siła i ochota, siodła jak fotele, ekipa wymarzona....Czas tak szybko płynie - dobrze, ża zostalo nam tych kilka zdjęć z uśmiechniętą twarzą Adolfo, nasze rumaki, błekit niespotktkany wcześniej nieba i oceanu, zieleń mchów, skrzekliwe nawoływania guanacos i dzikie wolne tabuny koni galopujące długimi białymi plażami. Może jeszcze kiedyś tam wrócimy?

poniedziałek, 6 lutego 2012
po niedzieli tradycyjnie ... poniedziałek

Pozdrawiam Was gorąco, kochani Nie-cierpiący-poniedziałków!
czwartek, 2 lutego 2012
pani Szymborska...
Nagrobek
Tu leży staroświecka jak przecinek
autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek
raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
nie należał do żadnej z literackich grup.
Ale też nic lepszego nie ma na mogile
oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy.
Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę
Wisława Szymborska (2.07.1923 - 1.02.2012)
wtorek, 31 stycznia 2012
Chłop w księdze Guinnessa
Proszę, kto nie wierzy niech przyjrzy się temu maleńkiemu czekoladowemu herbowi (Tablerone mniam mniam) Helwecji - maciupkiemu i wciąż mimo tego okrutnemu szczytowi Matterhornu. To maciupkie dzieło ma

wysokość 20nm i zostało wykreowane przez AFM czyli mikroskop sił atomowych dyrygowany cierpliwą ręką Chłopa (wyobraźcie sobie gorące ostrze noża, którym rzeźbicie powoli i z bardzo geometryczną precyzją zgłębień w maśle - podpowiada łopatologicznie Chłop).
Górka została wygenerowana warstwa po warstwie na podstawie obrazu topograficznego kartografów szwajcarskich. Filmik znajdujący się na stronie psysorg.com ilustruje proces "malowania" widoczku.
Kto chciałby przeczytać więcej, nich zerknie na artykuł w Science lub po naszemu na interia.pl.
A na dowód, że z tym Guinnessem to nie ściema, poniżej kopia strony z wydania niemieckiego z przedstawionym mikro-Matterhornem:

masturbacja according to Einstein

poniedziałek, 30 stycznia 2012
moczka i pożegnanie z garem
Do moczki trzeba:
- około pół kilo zbitego, najlepiej mocno ciemnego piernika
- kompot z wiśni
- kompot z agrestu
- po sporej ilości orzechów: laskowych, włoskich, migdałów i jakich sobie wasze podniebienie zażyczy
- po sporej ilości suszonych fig, rodzynek, gruszek, śliwek, jabłek, etc.
- małą puszkę ananasa w syropie
- czarną czekoladę (opcjonalnie może być mleczna, jeśli piernik nie był bardzo słodki)
Piernik trzeba namoczyć w gorącej wodzie (ortodoksi zalecają dodać ciemne piwo, dlaczego nie?!), najlepiej zostawić na całą noc. Następnie trzeba go zmiksować na jednolitą mazię i dolać wody, by masa nie była zbyt gęsta (bo się na chama przypali i po garze! wiem to z własnego doświadczenia, ha!). Dorzucam czasem łyżeczkę lub dwie przyprawy do piernika, by podkręcić mocy, ale to tylko dla fanów pierniczenia.
Gotuję mazię na wolnym ogniu i zanim się zagotuje, dorzucam kompoty, ananas, orzechy i czekoladę. Trwa to wszystko dwie, trzy godziny. Po czym wynoszę dzieło na balkon zimowy i czekam aż ostygnie, by osiągnąć tą apetyczną gęstość, jak na załączonym poniżej obrazku.
Smacznego, kochane pierniki!
sobota, 28 stycznia 2012
Chuck "N"ielaleczka

Wszyscy wiemy, że z Chuckiem nie ma żartów. Po tym jak pan N policzył do nieskończoności - dwa razy, zneutralizował tablicę Mendelejwa, ponieważ osobiście zna tylko element niespodzianki, trzasnął drzwiami obrotowymi, zmoczył wodę i dostał prawdziwego kurczaka w chińskiej restauracji, nikt nie przejdzie obojętnie obok legendarnej postaci strażnika Teksasu (oczywiście, trzeba na film spojrzeć szerzej - Teksas to metaforyczne przedstawienie wszechświata, stworzonego przez Boga w sześć dni, bo Chuckowi się spieszyło do kolejnej akcji).
Wielki Chuck! Pamiętajcie tylko, by przypadkiem nie wejść w zasięg jego półobrotu (o którym pięknie pisał już Kopernik, jak podają liczne źródła internetowe...)

czwartek, 26 stycznia 2012
bikini i narty
- Słuchaj ! Moja młodsza (13-latka bodajże) jedzie na tydzień narty z klasą. Przyglądałam się, jak pakuje samodzielnie swój plecak. Wszystko O.K. Aż do momentu jak młoda wyciąga bikini i też ładuje w plecak. Pytam zupełnie zaskoczona : A po co ci strój kapielowy na narty ? A ona na to – no jak to? Pod prysznic, wszystkie dziewczyny ubierają bikini pod prysznic.
Koleżankę najwidoczniej trafiło i nie puściło, bo cała zaaferowana ciągnie:
- Dajesz radę uwierzyć ? W dobie, kiedy pornole oglądają się do śniadania, błony dziewicze tracą w przedszkolu, a kamasutrę znają lepiej niż tabliczkę mnożenia, dziewczynki pruderyjnie pod natryski ubierają bikini !
Hmmm cóż, specjalnie trudno mi z problemem polemizować – nie specjalnie jestem w kontakcie z nastoletnią generacją. Ale taki pomysł mi się nasunął : jeśli wy, rodzice nastoletnich dzieciaków, chcecie podglądnąć ich życie seksualne, przyjrzyjcie się dokładnie ich aparatom na zębach, czy aby tak się nie plącze jakiś młody włos łonowy. Oczywiście, nie dotyczy to niestety rodziców o dzieciach z uzębieniem idealnym, wy musicie poradzić sobie jakoś inaczej.
A póki co dużo dziecięcej beztroski Wam życzę, kochani rodzice!
doświadczenie życiowe
Bycie ambitnym naiwniakiem wcale a wcale nie pomoże nikomu w życiu w dojściu do wielkich tytułów. Co więcej można być upartym marzycielem i walić kilogramami publikacji do drzwi grona wielkich głów, a i tak wszystko przełoży się na algorytmy humorów ciał naukowych, sceptycyzm niezwyciężony skamieniałych twórców przejrzałych teorii, rachunki ... za telefon i papier do drukarki, miast dofinansowania do konferencji czy zakupu nowej aparatury.
A by konkretnie dojść do wypoconego i nieprzemyślnie wybranego tytułu pana / pani doktor, trzeba przejść zupełnie nieoczekiwaną drogę ciągu nowych doświadczeń. By skrócić niektórym ten wielki naukowy eksperyment, na stronach PHD Comics pojawiają się często wskazówki jak w miarę bezboleśnie nawigować w doktoranckiej egzystencji. Poniżej jedna z nich. Jeśli jesteście drogim phd, bądź macie nieopatrzną ochotę nim zostać, proponuję wbić sobie w głowę poniższą metodę w dochodzeniu do obranego ściśle naukowego celu.
Powodzenia, szaleni jeszcze-zanim-naukowcy!
niedziela, 22 stycznia 2012
U Didier, w Jurze (14-15.01)
14 styczeń 2012
Posuwaliśmy się coraz bardziej ku leśnej głuszy, z której wychynęliśmy na chwilkę tylko, by po drodze podnieść nieco poziom glukozy przy stole dobrej znajomej zastawionym suto jurajskimi dobrodziejstwami: serami comte i Morbier, kiełbaskami Moreau, swojskimi kartoflami podpieczonymi pod pierzynką serową, chlebusiem chrupiącym.
Raz dwa, i znów w drodze, ku nowym śnieżnym szczytom. Niewyobrażalnie fantastycznie jest galopować na ubitej jeszcze przez cywilizację drodze między dwoma nurkującymi w głębokim śniegu ścianami drzew, kiedy słońce grzeje w zady i plecy. Oddech zapiera zimno, które osiada na spoconych końskich wąsach i nachuchanym puszku pod naszymi nosami. Zwalniamy tempa skręcając w jakąś tylko Chrupce i Didiemu znaną
Niedziela przywitała nas w słońcu i - 10°C. Brrr, ale kto by tam się przejął. Gruba warstwa cold creamu i kieszeń pełna marchewek potrafią rozbroić nie takie pogodowe okoliczności. Tym razem śniegu było mniej, bo włóczyliśmy się w niższych partiach, ale za to widoki były niepowtarzalne, szczególnie Mont Blanc machający nam z oddali na dzień dobry, gdy opalaliśmy się na Pic de l’Aigle.
Niestety, rzeczywistość wysłała po nas swoje lepkie macki by w niedzielny wieczór wyciągnąć nas z wygodnych siodeł, wsadzić w samochodzik, wcisnąć przycisk naprowadzacza satelitarnego i ruszyć w kierunku na poniedziałek, który jak zawsze po końskiej włóczędze będzie jednym ciężkim bólem egzystencjalnym.
Cóż, nie pozostaje nic innego jak przeglądnąć jeszcze kilka razy zdjęcia i natychmiast po tym znaleźć kolejna destynację naszej przyszłej przygody w siodle.

środa, 18 stycznia 2012
Refleksja nad planem piątkowym
Zdjęcia posegregowane, pikassy wysłane do wszystkich zainteresowanych, otrzymane pikassy pooglądane i skomentowane. Zostaje mi tylko przysiąść nieco fałdów i zebrać wypad do Jury w konkretny fotoreportaż.
Ale to dopiero mi się uda w piątek, i to po wielkim zmywaniu podłóg i okien: panny domagają się szmaty już od początku roku (strasznie burdelowo to brzmi, ale taka prawda). Nie ma to jak nawał obowiązków prowokujący nowe zadania. Wnerwia mnie niepowściągliwie (czyli wkurwia) constant między sprawami załatwionymi i tymi czekającymi na swoją kolej: sznuruje jedną rzecz, coś nowego się rozsupłuje za drzwiami i już wali we wrota. I tak w dzikim szale robót różnych istotne staje się zatrzymanie od czasu do czasu nad swojsko zwanymi duperelami – tu wpis do bloga, tam golenie nóg, beztroski wypad do kina czy powolne rozkładanie się na elementy pierwsze przy zaległej lekturze.
Ale póki co – w piątek wszystko trza na głowie postawić i porządki odwalić, by mieć później czas na dokładniejsze pooglądanie zdjęć i wystukanie dla potrzeb pamięci (mojej oczywiście) kilka zdań, które choć cząsteczkowo zamkną w sobie cudne widoki gór i dzikie galopy w śniegu francuskiej Jury.
dowcip chemiczny

Na zdrowie Kolegom!
wtorek, 17 stycznia 2012
Ciężki początek tygodnia
Póki co, jak mówią Francuzi: dodo, czyli kochane moje łóżeczko:
aaaaa, kotki dwa, szaro-bure, szaro bure obydwa ....
piątek, 13 stycznia 2012
Hensony, Jura i ciastka owsiane
Natomiast co innego, jak okazja jakaś się pojawia by trochę okolicę podkarmić. I o tym będzie w cyklu: co w garze wrze.
W pierwszym odcinku w cyklu będzie o tym, jak się szczegółowo przygotowuję do naszego zapiątkowego wyjazdu dziś popołudniu. Czyli hensony w Jurze (strona di dier). Szefa tabunu, szanownego Didier spotkaliśmy już w ubiegłym roku i tak nam zapadły w kawalerską pamięć szczęśliwe wierzchowce, profesjonalnie utrzymany rynsztunek i niezliczone historie Człowieka, Który Jurę Kocha vel Didier, że obiecaliśmy sobie powtórzyć wizytę, tym razem w zimowym pejzażu. Hmmm, co do zimy to mam wątpliwości, ale, że super będzie, tutaj noł dałbts. No i wracam do przygotowań: czyli coś na podłechcenie końskich migdałków wielokrotnie sprawdzone ciacha owsiane.
W rolach głównych występują:
- 2 szklanki otrębów owsianych (jeśli dukający nie wykupili stoiska - u nas na wsi raczej się nikt nie odchudza, otręby przykrywa kurz niechęci dietetycznych)
- 1 szklanka płatków owsianych
- 0.5 szklanki mieszanki ziaren: lnu, sezamu, słonecznika
- 2 jabłka starte ze skórką
- 3 łyżki grubego cukru
- 6 łyżek miodu lub melasy bądź mieszanki z obojga
Wszystko razem dokładnie mieszam, żeby płatki i otręby zmiękły. Wywalam wszystko na płaską dużą blachę wyłożoną papierem do pieczenia i ugniatam w warstwę około 1cm. Zostawiam w piekarniku na mniej więcej godzinę, aż do zrumienienia powierzchni. Wyciągam z piekarnika i przekładam na siatkę, by podsuszyć całość w 150°C przez pół godziny. Wyciągam, kroję w kwadraty, prostokąty, romby i etc. i odczekuję, aż wystygną. Jeśli nie są wystarczająco chrupiące, wrzucam do piekarnika na kolejne minuty.

Moja produkcja na zapiątek już zapakowana - o rezultatach opowiem po powrocie. A póki co, moi dzisiejsi bohaterowie w otoczeniu najlepszego na wyjazd do Jury towarzystwa.
Do kolejnego wystukania, Góralki i Górale!
Czar wspomnień
Wyszukuję program z fat burning, ale kolega nie zaskakuje – pewnie na mój widok pękła mu od świetnego dowcipu odpowiednia żyłka. Wcięta kolejnym podstępem losu, wybieram zwykłe kardio, poziom 2 (jak na dwójkę całkiem ciężko idzie – próbuję 3 – to samo, wciskam 1 – jak trójka ! w skutek trudnego wyboru zostaje przy pierwszym strzale).
Już jestem w ruchu – mijają pierwsze sekundy, ale że nudno, podłączam się od telewizora. Skanuję kanały – jedna wielka goła dupa, nie ma na czym oka zawiesić, jedynie jakieś wiadomości to tu to tam, ale i one zaraz się kończą. Skanuję jeszcze raz, tak na wszelki wypadek, gdy trafiam na podsumowanie 31-ych mistrzostw świata w gimnastyce rytmicznej Montpellier 2012 ! Giętkie i zwinne leopardzice, wszystkie bez wyjątku o azjatyckich rysach twarzy (na skutek skóry twarzy ściągniętej w koczek, w efekcie chiński ukos spojrzenia) żonglujące piłkami, hula-hopami czy palkami bądź wirujące w spiralach wstążek. Fantastyczna synchronizacja pięciu kocic w układach grupowych, albo akrobacje pojedynczych wybranek w konkursie indywidualnym, z nie do przebicia Rosjankami. Orbitrek się rozpala do czerwoności, poty się leją i podpływają pod rowerki sąsiadów, a ja z czerwoną gębą rozdziawioną nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo elastyczne i mogą być ludzkie mięśnie i ścięgna, z jakąż gracją może się ciało człowiecze wić !
I jednocześnie, w miarę postępów reportażu, ogarnia mnie to wspomnienie z lat pewnie osiemdziesiątych, gdy w telewizji wiele nie było, ale akurat gimnastyki artystycznej nie brakowało. Szczuplutkie dziewczyny bloku radzieckiego i te ich zwiewne ruchy.
Ja, mały człowiek, który nic sobie nie robił z politycznych kurtyn, patrzyłam zahipnotyzowana spiralami kolorowych wstąg. I gdy napięcie zawodów osiągało siłę bomby atomowej, nic nie potrafiło mnie powstrzymać by z najgłębszej szafki mojej mamy wyciągać nigdy niewystarczająco długie wstążki uchowane na potencjalne okazje urodzin i Bożego Narodzenia, albo szaliki, które znów nie chciały być dostatecznie lekkie. I przywiązywałam odpowiednie znalezisko do pałki na kartofle, by rzucić się w pląs a la pani z telewizora. Jeden wielki szkopuł – miejsca było niewiele między jedną ścianą zastawioną polistyrenowymi meblami, rogówką obitą w szorstką zieleń tapicerki czy niskim stołem otoczonym dwoma wielgachnymi fotelami. Szalik tańcował w perwersyjnych konwulsjach, by wreszcie zdradziecko zahaczyć o kryształ czy filiżankę zdobiących połyskowe meble. Wtedy mama, ostrzeżona dziwnym hałasem, wchodziła do pokoju, gdzie oczom jej musiał zapewne okazać się kilkuletni barbarzyńca turlający się po podłodze, rzucający drewnianym wyposażeniem kuchni pod sufit (wprawiając w stłumione dudnienie podłogę sąsiadów z pietra wyżej), skaczący niebezpiecznie między kantami stołu i armią foteli bądź odbijający się od kanapy rzężącej starą sprężyną. Na zrulowanym dywanie walały się szczątki rodzinnej zastawy, tudzież uszczknięte szczodrze liście palmy, pomijam już przewertowaną zawartość szafki. Dance makabre kończył się zazwyczaj donośnym protestem matuli. Z fazy mistrzyni gimnastyki przechodziłam szybko i bez dyskusji do roli doświadczonej pani sprzątającej. I tak byle do następnej relacji w telewizji ...
To ci były czasy... – zerkam na zegarek – 43 minuty cudnych wspomnień z dzieciństwa w bloku sowieckim jak nic pomogły mi przetrwać ciężkie 40 minut demokratycznej walki o ciałko leopardzicy.
A wasze wspomnienia z lat osiemdziesiątych są?
Po goździku Wam, towarisze!
poniedziałek, 9 stycznia 2012
wykend był
Nic na to poradzić się nie da, raczej udawać, że do łóżka jeszcze nie czas i gulać ile wlezie...a wlezie sporo!
Wykend był ekstra udany - Carnage w kinie, Millenium po szwedzku w telewizornii, 2 godziny maltretacji pod tyrańskiem okiem Wiecznie Wciętej Blondyny w fitnesowej salce, gdzie obibokowanie uwadze nie ujdzie; kilka miłych godzin u koniowatych włącznie z dystrybucją suchego chleba; sklasowanie dokumentacji na 2011 i otwarcie nowej na 2012 (podatki już się chichrają z naszych rocznych podsumowań, będzie jazda!), maszynka na czacze Chłopa i nowy kolor na mojej czuprynie (nie wdaje się w szczegóły, przyglądnę się krytyczniej w jutrzejszym świetle dziennym, pewnie przy okazji się przewrócę i zahaczę o kant umywalki - krew się poleje i będzie trza od poniedziałku szmatę zapędzić do roboty! cholera!!!!), no i jakieś kulinarne eksperymenty.
Generalanie, jestem padnięta - będę musiała w pracy odpocząć - może się uda? (A kysz szefom z blogowych stronek, a kysz!)
Dobra, kochane borowiki, trzymta sie i do następnego!
sobota, 7 stycznia 2012
przedzapiątowy balonik
I tyle, wykend jest wykend, stąd też ja, miast wklęsnąć się po ciężkim pierwszym tygodniu roku, wpompowuję w siebie radosny eter zapiątku.
bawcie się dobrze drodzy panstwo!
środa, 4 stycznia 2012
chwila refleksji (quazi)konstruktywnej
W mojej głowie jak u rzeźnika w jakimś osiemdziesiątym drugim, bo ten już pewnie zaczęłam pamiętać. Tłoczą się panie i panowie, dzieciaki grzebią w piasku między krzywo położonymi kaflami chodnika. Wierzą pewnie, że wykopią niebieski koralik. A w sklepie tłoczno i tłoczniej, co bardziej asertywny przyszły konsument polskich wyrobów mięsnych pokrzykuje na sąsiadów i okłada tych bardziej opornych torbą z plastikowego sznurka. Ni z tego, ni z owego do sklepu wpada nagle złośliwy wietrzyk wiosenny i zmiata swobodnie z kamiennej lady drogocenne kartki przydziałowe. Poodcinane kupony wirują przez chwilę pod sufitem wykaflowanym radosnym widokiem bawiących się pulchnych prosiąt , poczym opadają powoli ruchem wahadła ku zadartym twarzom zadziwionego tłumu. Cisza, dzieciaki odwracają wysmarowane kurzem buzie w kierunku sklepu i patrzą zaczarowane jak u rzeźnika majową porą pada śnieg…
W mojej głowie też rzeźnia i obraz śniegiem zamazany – po roku prawie nieobecności na blogu mym znów na ekranie bałagan: jak się zabrać za to ciacho?
Bo prze panów i drogie panie, jak naprawdę pisać dla publiki netowej. Ja bym sobie życzyła tak jak u Gałczyńskiego, : zgrabnie zarymować i by do śmiechu było, choć temat, kochani moi, w zasadzie smutne są strasznie.
Blogów już napoczęłam kilka, ale żaden się nie ostał do końca życia płodowego – poronione twory w efekcie selekcji wirtualnej odpadły zaborcjonowane niekonsekwencją siewcy. Trzeba dyscypliny, i to wielkiej, by ciągnąc w dnia na dzień internetowy dziennik. I to nie po szybkiemu jakieś zdanie sklecić, bo przeca ludzie to czytajom. I kobiety i dziatwa może! Acha !
Można się wysilić i zadąć jakąś mądrością właśnie wyskrobaną z wkikipedii – a jak : będzie glazurka na cycuś glancuś, błyśnie jak trzeba tekścik i … zamroczy podglądaczy. Bo jak coś za mocno jasnością emanuje , to się tego wzrokowo podejść nie da. Patos skreślamy grubym flamastrem, którego woda nawet utleniona nie tknie, ani izopropanole i acetony czy benzyny. Rozpuszczalniki sio.
Za to tchnijmy spontanem – ten się trzyma oka, działa naturalnym lokiem i zdrową opalenizną. Właśnie, bądźmy eko jak nasi przodkowie - miast grzebienia nieście twe paznokcie, zamiast noża lśniący kieł, miast kapłana rozgrzeszająca pałka wielebnego sąsiada.
Generalnie bumerangiem wraca mój problem - jak mnie przywiązać do sieci by przynajmniej dla samej siebie przynajmniej raz dłużej wytrwać na samotnej wyspie.
A chłop na to: „Idę do kosza…” i poczłapał w pięknej bawełnianej piżamce wygranej od Mikołaja Biskupa do łózia.
Dobrej nocki, kochani Markowie….
poniedziałek, 2 stycznia 2012
2012
stad zostaje tutaj, daje sobie kolejna szance na wyjscie z marazmu, ktory mi skleja szare komory i nie pozwala swobodnie nurkowac w nowe posty. moze dam rade tym razem, moze ten 2012 okaze sie mniej zludny niz poprzednich dwanascie miesiecy, moze ..., moze ...
i korzystajac z tej pieknej okazji zycze sobie samolubnie duuuuuzo radochy, dobrej zabawy i mimo wszystko ustatkowania w mojej blogerskiej egzystencji. obym sie wirtualnie nie dala!
czolem chlopaki!