poniedziałek, 30 stycznia 2012

moczka i pożegnanie z garem

Zawrzało w garze i ... po garze. Miało być pięknie - piernikowo-czekoladowo, z gęstą mieszanką suszonych owoców i orzechów... a poszło z dymem i sadzą zapełniając mieszkanie duszącym smrodkiem spalenizny. Zapomnialo się mojej głowie, że pichcenia się zachciało jednocześnie ze sprzątaniem, praniem, karmieniem dobytku, etc. Jakby nigdy nic, przebiegałam przez kuchnię i tak mnie tknęło by zajrzeć pod przykrywkę, ... pod którą sabotujący moje kulinarne działania zakupiony w Ikei ekwipunek poświęcił swe życie by pogrążyć mnie w szaro-czarnym zaskoczeniu. Za późno, za późno na transfer niedoszłej moczki do nowego gara - gruba skorupa pokrywająca szczelnie dno gara wysłała swych emisariuszy by zanieczyścili okolicę gorzkawym smaczkiem niezdrowego zwędzenia. Moczka do WC marsz, gar na złom!
Hmmm, ostatnim razem, gdy udało mi się równie skutecznie zneutralizować untensilium kuchenne, było to okresie pierwszych samotnych prób nawigacji po kuchennych terenach. Otóż, zdecydowałam się ugotować wodę (bardzo odważny krok, jak na to popatrzę z dzisiejszej perspektywy) w czajniku z gwizdkiem (pamiętacie jeszcze takie? a może wciąż ich jeszcze używacie?), który po godzinie okazał się zupełnie pusty. Cóż, nawet Salomon nie podjąłby się takie zadania a i ja Chuckiem Norrisem nie jestem - plastikowy uchwyt spłynął dali'iowskim strumieniem po stalowej rozgrzanej powierzchni i pokrył gęstą bulgoczącą mazią kratkę palnika. To się nazywa "trwałością pamięci" - odór gotującego się plastiku jeszcze teraz dusi mnie w gardle! No, ale gar garem - postanowiłam się nie poddać terroryzmowi rzeczy martwej, i to bardzo martwej, i nastawiłam kolejny gar, by z sukcesem tym razem postawić przed moim osobistym fanem Bożonarodzeniowego deseru śląskiego kubas smacznej moczki (której osobiście nie lubię, ale szanuję gusta innych i łatwo ulegam ich namowom, nawet tak niewdzięcznym moim kubkom smakowym).

Do moczki trzeba:
- około pół kilo zbitego, najlepiej mocno ciemnego piernika
- kompot z wiśni
- kompot z agrestu
- po sporej ilości orzechów: laskowych, włoskich, migdałów i jakich sobie wasze podniebienie zażyczy
- po sporej ilości suszonych fig, rodzynek, gruszek, śliwek, jabłek, etc.
- małą puszkę ananasa w syropie
- czarną czekoladę (opcjonalnie może być mleczna, jeśli piernik nie był bardzo słodki)
Piernik trzeba namoczyć w gorącej wodzie (ortodoksi zalecają dodać ciemne piwo, dlaczego nie?!), najlepiej zostawić na całą noc. Następnie trzeba go zmiksować na jednolitą mazię i dolać wody, by masa nie była zbyt gęsta (bo się na chama przypali i po garze! wiem to z własnego doświadczenia, ha!). Dorzucam czasem łyżeczkę lub dwie przyprawy do piernika, by podkręcić mocy, ale to tylko dla fanów pierniczenia.
Gotuję mazię na wolnym ogniu i zanim się zagotuje, dorzucam kompoty, ananas, orzechy i czekoladę. Trwa to wszystko dwie, trzy godziny. Po czym wynoszę dzieło na balkon zimowy i czekam aż ostygnie, by osiągnąć tą apetyczną gęstość, jak na załączonym poniżej obrazku.
Generalnie, przy zachowaniu koncentracji na standardowym poziomie kucharskim, powinien eksperyment zakończyć się bez zbędnych ofiar.

Smacznego, kochane pierniki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz