wtorek, 31 stycznia 2012

Chłop w księdze Guinnessa

Ha, nie mogłabym się nie pochwalić - moje Chłopię trafiło do księgi Guinnessa. I to nie ze względu na swoje bardzo giętkie ciało czy największy biceps świata. Nie, raczej za bardzo giętki umysł i najmniejszy wykreowany pejzaż.
Proszę, kto nie wierzy niech przyjrzy się temu maleńkiemu czekoladowemu herbowi (Tablerone mniam mniam) Helwecji - maciupkiemu i wciąż mimo tego okrutnemu szczytowi Matterhornu. To maciupkie dzieło ma

wysokość 20nm i zostało wykreowane przez AFM czyli mikroskop sił atomowych dyrygowany cierpliwą ręką Chłopa (wyobraźcie sobie gorące ostrze noża, którym rzeźbicie powoli i z bardzo geometryczną precyzją zgłębień w maśle - podpowiada łopatologicznie Chłop).
Górka została wygenerowana warstwa po warstwie na podstawie obrazu topograficznego kartografów szwajcarskich. Filmik znajdujący się na stronie psysorg.com ilustruje proces "malowania" widoczku.
Kto chciałby przeczytać więcej, nich zerknie na artykuł w Science lub po naszemu na interia.pl.

A na dowód, że z tym Guinnessem to nie ściema, poniżej kopia strony z wydania niemieckiego z przedstawionym mikro-Matterhornem:
Podziwiajcie zatem i gratulujcie mi Chłopa na schwał!

masturbacja according to Einstein

W sumie jest to całkiem naukowy sposób, jak tu sobie samemu dobrze zrobić. Niestety, jak przy wszystkim rozwiązaniach doskonałych, zawsze jest jakieś ALE. W tym wypadku świetna, bardzo nawet świetna kondycja fizyczna.
Powodzenia, kochani zdeterminowani!

poniedziałek, 30 stycznia 2012

moczka i pożegnanie z garem

Zawrzało w garze i ... po garze. Miało być pięknie - piernikowo-czekoladowo, z gęstą mieszanką suszonych owoców i orzechów... a poszło z dymem i sadzą zapełniając mieszkanie duszącym smrodkiem spalenizny. Zapomnialo się mojej głowie, że pichcenia się zachciało jednocześnie ze sprzątaniem, praniem, karmieniem dobytku, etc. Jakby nigdy nic, przebiegałam przez kuchnię i tak mnie tknęło by zajrzeć pod przykrywkę, ... pod którą sabotujący moje kulinarne działania zakupiony w Ikei ekwipunek poświęcił swe życie by pogrążyć mnie w szaro-czarnym zaskoczeniu. Za późno, za późno na transfer niedoszłej moczki do nowego gara - gruba skorupa pokrywająca szczelnie dno gara wysłała swych emisariuszy by zanieczyścili okolicę gorzkawym smaczkiem niezdrowego zwędzenia. Moczka do WC marsz, gar na złom!
Hmmm, ostatnim razem, gdy udało mi się równie skutecznie zneutralizować untensilium kuchenne, było to okresie pierwszych samotnych prób nawigacji po kuchennych terenach. Otóż, zdecydowałam się ugotować wodę (bardzo odważny krok, jak na to popatrzę z dzisiejszej perspektywy) w czajniku z gwizdkiem (pamiętacie jeszcze takie? a może wciąż ich jeszcze używacie?), który po godzinie okazał się zupełnie pusty. Cóż, nawet Salomon nie podjąłby się takie zadania a i ja Chuckiem Norrisem nie jestem - plastikowy uchwyt spłynął dali'iowskim strumieniem po stalowej rozgrzanej powierzchni i pokrył gęstą bulgoczącą mazią kratkę palnika. To się nazywa "trwałością pamięci" - odór gotującego się plastiku jeszcze teraz dusi mnie w gardle! No, ale gar garem - postanowiłam się nie poddać terroryzmowi rzeczy martwej, i to bardzo martwej, i nastawiłam kolejny gar, by z sukcesem tym razem postawić przed moim osobistym fanem Bożonarodzeniowego deseru śląskiego kubas smacznej moczki (której osobiście nie lubię, ale szanuję gusta innych i łatwo ulegam ich namowom, nawet tak niewdzięcznym moim kubkom smakowym).

Do moczki trzeba:
- około pół kilo zbitego, najlepiej mocno ciemnego piernika
- kompot z wiśni
- kompot z agrestu
- po sporej ilości orzechów: laskowych, włoskich, migdałów i jakich sobie wasze podniebienie zażyczy
- po sporej ilości suszonych fig, rodzynek, gruszek, śliwek, jabłek, etc.
- małą puszkę ananasa w syropie
- czarną czekoladę (opcjonalnie może być mleczna, jeśli piernik nie był bardzo słodki)
Piernik trzeba namoczyć w gorącej wodzie (ortodoksi zalecają dodać ciemne piwo, dlaczego nie?!), najlepiej zostawić na całą noc. Następnie trzeba go zmiksować na jednolitą mazię i dolać wody, by masa nie była zbyt gęsta (bo się na chama przypali i po garze! wiem to z własnego doświadczenia, ha!). Dorzucam czasem łyżeczkę lub dwie przyprawy do piernika, by podkręcić mocy, ale to tylko dla fanów pierniczenia.
Gotuję mazię na wolnym ogniu i zanim się zagotuje, dorzucam kompoty, ananas, orzechy i czekoladę. Trwa to wszystko dwie, trzy godziny. Po czym wynoszę dzieło na balkon zimowy i czekam aż ostygnie, by osiągnąć tą apetyczną gęstość, jak na załączonym poniżej obrazku.
Generalnie, przy zachowaniu koncentracji na standardowym poziomie kucharskim, powinien eksperyment zakończyć się bez zbędnych ofiar.

Smacznego, kochane pierniki!

sobota, 28 stycznia 2012

Chuck "N"ielaleczka


Wszyscy wiemy, że z Chuckiem nie ma żartów. Po tym jak pan N policzył do nieskończoności - dwa razy, zneutralizował tablicę Mendelejwa, ponieważ osobiście zna tylko element niespodzianki, trzasnął drzwiami obrotowymi, zmoczył wodę i dostał prawdziwego kurczaka w chińskiej restauracji, nikt nie przejdzie obojętnie obok legendarnej postaci strażnika Teksasu (oczywiście, trzeba na film spojrzeć szerzej - Teksas to metaforyczne przedstawienie wszechświata, stworzonego przez Boga w sześć dni, bo Chuckowi się spieszyło do kolejnej akcji).

Wielki Chuck! Pamiętajcie tylko, by przypadkiem nie wejść w zasięg jego półobrotu (o którym pięknie pisał już Kopernik, jak podają liczne źródła internetowe...)
Kolorowych snów o Chucku Norrisie (który wynalazł wszystkie barwy oprócz ...różowej. Ta podobno jest dziełem Toma Cruse'a) harcerze!

czwartek, 26 stycznia 2012

bikini i narty

Koleżanka w pracy :
- Słuchaj ! Moja młodsza (13-latka bodajże) jedzie na tydzień narty z klasą. Przyglądałam się, jak pakuje samodzielnie swój plecak. Wszystko O.K. Aż do momentu jak młoda wyciąga bikini i też ładuje w plecak. Pytam zupełnie zaskoczona : A po co ci strój kapielowy na narty ? A ona na to – no jak to? Pod prysznic, wszystkie dziewczyny ubierają bikini pod prysznic.
Koleżankę najwidoczniej trafiło i nie puściło, bo cała zaaferowana ciągnie:
- Dajesz radę uwierzyć ? W dobie, kiedy pornole oglądają się do śniadania, błony dziewicze tracą w przedszkolu, a kamasutrę znają lepiej niż tabliczkę mnożenia, dziewczynki pruderyjnie pod natryski ubierają bikini !

Hmmm cóż, specjalnie trudno mi z problemem polemizować – nie specjalnie jestem w kontakcie z nastoletnią generacją. Ale taki pomysł mi się nasunął : jeśli wy, rodzice nastoletnich dzieciaków, chcecie podglądnąć ich życie seksualne, przyjrzyjcie się dokładnie ich aparatom na zębach, czy aby tak się nie plącze jakiś młody włos łonowy. Oczywiście, nie dotyczy to niestety rodziców o dzieciach z uzębieniem idealnym, wy musicie poradzić sobie jakoś inaczej.

A póki co dużo dziecięcej beztroski Wam życzę, kochani rodzice!

doświadczenie życiowe

Bycie ambitnym naiwniakiem wcale a wcale nie pomoże nikomu w życiu w dojściu do wielkich tytułów. Co więcej można być upartym marzycielem i walić kilogramami publikacji do drzwi grona wielkich głów, a i tak wszystko przełoży się na algorytmy humorów ciał naukowych, sceptycyzm niezwyciężony skamieniałych twórców przejrzałych teorii, rachunki ... za telefon i papier do drukarki, miast dofinansowania do konferencji czy zakupu nowej aparatury.

A by konkretnie dojść do wypoconego i nieprzemyślnie wybranego tytułu pana / pani doktor, trzeba przejść zupełnie nieoczekiwaną drogę ciągu nowych doświadczeń. By skrócić niektórym ten wielki naukowy eksperyment, na stronach PHD Comics pojawiają się często wskazówki jak w miarę bezboleśnie nawigować w doktoranckiej egzystencji. Poniżej jedna z nich. Jeśli jesteście drogim phd, bądź macie nieopatrzną ochotę nim zostać, proponuję wbić sobie w głowę poniższą metodę w dochodzeniu do obranego ściśle naukowego celu.

Link

Powodzenia, szaleni jeszcze-zanim-naukowcy!

niedziela, 22 stycznia 2012

U Didier, w Jurze (14-15.01)

13 styczeń 2012
Na czterdzieści kilometrów przed celem pejzaż z szaroburej pluchy przeistoczył się w prawdziwie zimową historię. Przez kilkanaście kilometrów wspinaliśmy się serpentyną ku zaśnieżonym miasteczkom. Gdzieniegdzie w oddali świeciły stoki i maleńkie punkciki wieczornych narciarzy przemieszczały się zygzakami w dół białych autostrad. Wow. Cała obecna w samochodziku ekipa zamilkła zaczarowana. Jest śnieg, icha!, jest śnieg. Bo jak się wybierać na koński wypad zimą, to właśnie by posmakować galopów w białym puchu, wymrozić się na końskim grzbiecie, wymyślać kształty z pary puszczanej przez końskie nozdrza czy przytulić się do gęstej zimowej sierści parującej gorącem. Tak, jeszcze na dwadzieścia, dziesięć i osiem kilometrów śnieg wciąż leżał jak u siebie grubą warstwą w mijanych lasach, wioseczkach, na poboczach drogi, mimo że nasza serpentyna wiła się tym razem ku dołowi. Gdy wreszcie dojechaliśmy do schroniska - po śniegu ni widu, ni słychu, natomiast mrozik obejmował termometr w okolicach -8°C. Grande Modeste czekała już na nas w nagrzanym mieszkanku, które przydzielono naszej piątce. Polaliśmy sobie po grzańcu wyprodukowanym w mojej mieszczańskiej kuchni i urządziliśmy koniarzy nocne pogaduchy. Co nam przyniesie poranek jurajski? Mrozik czy mrozisko, może deszcz, a śnieg to gdzie, jak wierzchowce, jak nasz nieposkromiony gawędziarz i przewodnik (znany z ubiegłorocznego wrześniowego wypadu do Frasnois, Didier?
14
styczeń 2012

Po śniadaniu z domowych konfitur pani Oberżanki, świeżutkiej bagietce i gorącej poszerzającej spojrzenie kawie, wybiegliśmy wyekwipowani w kilkanaście par szalików, rękawiczek, swetrów, skarpetek i wielgachnych moonbutów na spotkanie Didier czekającego przy swoim vanie - dwójka do przodu obok kierowcy, pozostała trójka na tyłach, gdzie dzielna zastępczyni szefa Chrupka (Croquette) zwinęła się bardziej w kłębek udostępniając nam więcej przestrzeni między skrzynkami. W świetnym humorze wtórując Patty Smith nucącej z cd szefa dojechaliśmy do stajni. Przydział - ja będę w duecie z Jeżynką (Myrtille na zdjęciu obok), dorodną hensonką (wyrastałam ponad resztę i ze swego bocianiego siodła wyprzedzałam wszystkich w obserwacjach okolicy). Po oporządzeniu i wyekwipowaniu naszych kolegów i koleżanek ruszyliśmy w drogę. Czas ku przygodzie! Najpierw był, pamiętam, przymarznięty strumyk, kilka kupek śniegu zapomnianego przez słońce, które świeciło dorodnie w nasze twarze. Po małej rozgrzewce w stępie, rozgrzewający kłus przez miasteczko i tyle z cywilizacji aż do południa. Czym bardziej niknęły dymki kominów z naszego widoku, tym bardziej robiło się zimno, stromo i pod górkę. Jeszcze chwilka, jeszcze momencik i… witajcie w krainie białej pani. Warstwa śniegu przyrastała powoli z każdym metrem pod górkę, i tak czym więcej śniegu, tym mniej miałam na sobie: szalik, czapka, wierzchnia para rękawiczek lądowały kolejno w torbach przytroczonych do siodła. Wszyscy zapomnieli o -8°C. A wokół królowała biel pokryta niewinnymi śladami stópek ptasząt, kozic i naszymi świeżymi odciskami kopyt. I ta gra światła pośród łysych drzew i soczystej zieleni świerków, widok zupełnie z innej planety u naszych stóp i my, zagubieni gdzieś w wysokościach cichych samotnych gór.
Posuwaliśmy się coraz bardziej ku leśnej głuszy, z której wychynęliśmy na chwilkę tylko, by po drodze podnieść nieco poziom glukozy przy stole dobrej znajomej zastawionym suto jurajskimi dobrodziejstwami: serami comte i Morbier, kiełbaskami Moreau, swojskimi kartoflami podpieczonymi pod pierzynką serową, chlebusiem chrupiącym.
Raz dwa, i znów w drodze, ku nowym śnieżnym szczytom. Niewyobrażalnie fantastycznie jest galopować na ubitej jeszcze przez cywilizację drodze między dwoma nurkującymi w głębokim śniegu ścianami drzew, kiedy słońce grzeje w zady i plecy. Oddech zapiera zimno, które osiada na spoconych końskich wąsach i nachuchanym puszku pod naszymi nosami. Zwalniamy tempa skręcając w jakąś tylko Chrupce i Didiemu znaną


Kiedy w zmierzchającym już późnym popołudniu docieraliśmy do stajni, zalegała między nami sakralna cisza - żal nam było już wracać, bo przecież byliśmy tylko w połowie naszej przygody i tylko dzień przed jej końcem. Jedyną pocieszającą rzeczą było fondue przygotowane specjalnie dla nas w schronisku. Pstryk i już byliśmy w łóżku - najedzeni, rozgrzani i niecierpliwi poranka.

15 styczeń 2012
Niedziela przywitała nas w słońcu i - 10°C. Brrr, ale kto by tam się przejął. Gruba warstwa cold creamu i kieszeń pełna marchewek potrafią rozbroić nie takie pogodowe okoliczności. Tym razem śniegu było mniej, bo włóczyliśmy się w niższych partiach, ale za to widoki były niepowtarzalne, szczególnie Mont Blanc machający nam z oddali na dzień dobry, gdy opalaliśmy się na Pic de l’Aigle.
I znów kilka galopów i pięknych kłusów, powierzchnie jezior ukrytych pod grubym błyszczącym lodem, zaczarowane podróże między wiosną i zimą, obiad po jurajsku, niezliczone historie szefa i czego jeszcze tylko dusza zapragnie by nie myśleć o powrocie do domu.

Niestety, rzeczywistość wysłała po nas swoje lepkie macki by w niedzielny wieczór wyciągnąć nas z wygodnych siodeł, wsadzić w samochodzik, wcisnąć przycisk naprowadzacza satelitarnego i ruszyć w kierunku na poniedziałek, który jak zawsze po końskiej włóczędze będzie jednym ciężkim bólem egzystencjalnym.

Cóż, nie pozostaje nic innego jak przeglądnąć jeszcze kilka razy zdjęcia i natychmiast po tym znaleźć kolejna destynację naszej przyszłej przygody w siodle.
Wyjaśniam: zdjęcia 5 (Lonsomecowgirl)/6 (Quenotte na Piq de l'Aigle)/7 (Zaczarowany las) są produkcji Grande Modeste. Grand merci pour m'autoriser la publication de tes photos, chère C! Pozostałe fotki należą do autora bloga (czyli mnie).


Ściskam Was, przyjaciele Globtroterzy!

środa, 18 stycznia 2012

Refleksja nad planem piątkowym

Zdjęcia posegregowane, pikassy wysłane do wszystkich zainteresowanych, otrzymane pikassy pooglądane i skomentowane. Zostaje mi tylko przysiąść nieco fałdów i zebrać wypad do Jury w konkretny fotoreportaż.

Ale to dopiero mi się uda w piątek, i to po wielkim zmywaniu podłóg i okien: panny domagają się szmaty już od początku roku (strasznie burdelowo to brzmi, ale taka prawda). Nie ma to jak nawał obowiązków prowokujący nowe zadania. Wnerwia mnie niepowściągliwie (czyli wkurwia) constant między sprawami załatwionymi i tymi czekającymi na swoją kolej: sznuruje jedną rzecz, coś nowego się rozsupłuje za drzwiami i już wali we wrota. I tak w dzikim szale robót różnych istotne staje się zatrzymanie od czasu do czasu nad swojsko zwanymi duperelami – tu wpis do bloga, tam golenie nóg, beztroski wypad do kina czy powolne rozkładanie się na elementy pierwsze przy zaległej lekturze.

Szkoda, że tak trudno mi się pozbyć histerycznych wyrzutów sumienia – jak coś w kącie się tarza, to to trzeba raz dwa do zasranego szeregu postawić i marsz ! Że jak niepozmywane, to się gorzej trawi i beka się bez ustanku; że jak niewyprane, to sobie w trzy diabły pójdzie; że jak niepoprasowane, to się będzie chodziło na modłę paragrafów, i etc. Paranoja – chciałabym móc nie móc.

Ale póki co – w piątek wszystko trza na głowie postawić i porządki odwalić, by mieć później czas na dokładniejsze pooglądanie zdjęć i wystukanie dla potrzeb pamięci (mojej oczywiście) kilka zdań, które choć cząsteczkowo zamkną w sobie cudne widoki gór i dzikie galopy w śniegu francuskiej Jury.


Ściskam Was serdecznie, drodzy współmaniacy !

dowcip chemiczny

Kolega po fachu podesłał mi taki oto dowcip:Dobre, nie? W każdym razie morał jest następujący: uważajcie, jeśli wychodzicie do knajpy z chemikiem!

Na zdrowie Kolegom!

wtorek, 17 stycznia 2012

Ciężki początek tygodnia

Wykend był tak bardzo odjazdowy, że padam dziś trupem. Więcej relacji jak zbiorę do kupy siebie i zdjęcia, w tejże chronologii.
Póki co, jak mówią Francuzi: dodo, czyli kochane moje łóżeczko:
aaaaa, kotki dwa, szaro-bure, szaro bure obydwa ....

piątek, 13 stycznia 2012

Hensony, Jura i ciastka owsiane

Moją motywacją w kuchni są przyszli spożywający. Dla mnie samej nie chce mi się dupy ruszać, lenia mam maksymalnego ,zważywszy, że moje nieburżujskie podniebienie zadowoli się kilogramami pomarańczy mandarynek i grejpfrutów. Bo u mnie cytrusy są na szczycie piramidy pokarmowej i nic, ale to nic ich zdetronizować nie może (no chyba, że naleśniki ale ze względu na litry potu, które trzeba później z siebie wytapiać w salkach tortur na fitnesie, unikam częstszych spotkań z patelnią a la crepes).
Natomiast co innego, jak okazja jakaś się pojawia by trochę okolicę podkarmić. I o tym będzie w cyklu: co w garze wrze.
W pierwszym odcinku w cyklu będzie o tym, jak się szczegółowo przygotowuję do naszego zapiątkowego wyjazdu dziś popołudniu. Czyli hensony w Jurze (strona di dier). Szefa tabunu, szanownego Didier spotkaliśmy już w ubiegłym roku i tak nam zapadły w kawalerską pamięć szczęśliwe wierzchowce, profesjonalnie utrzymany rynsztunek i niezliczone historie Człowieka, Który Jurę Kocha vel Didier, że obiecaliśmy sobie powtórzyć wizytę, tym razem w zimowym pejzażu. Hmmm, co do zimy to mam wątpliwości, ale, że super będzie, tutaj noł dałbts. No i wracam do przygotowań: czyli coś na podłechcenie końskich migdałków wielokrotnie sprawdzone ciacha owsiane.
W rolach głównych występują:
- 2 szklanki otrębów owsianych (jeśli dukający nie wykupili stoiska - u nas na wsi raczej się nikt nie odchudza, otręby przykrywa kurz niechęci dietetycznych)
- 1 szklanka płatków owsianych
- 0.5 szklanki mieszanki ziaren: lnu, sezamu, słonecznika
- 2 jabłka starte ze skórką
- 3 łyżki grubego cukru
- 6 łyżek miodu lub melasy bądź mieszanki z obojga
Wszystko razem dokładnie mieszam, żeby płatki i otręby zmiękły. Wywalam wszystko na płaską dużą blachę wyłożoną papierem do pieczenia i ugniatam w warstwę około 1cm. Zostawiam w piekarniku na mniej więcej godzinę, aż do zrumienienia powierzchni. Wyciągam z piekarnika i przekładam na siatkę, by podsuszyć całość w 150°C przez pół godziny. Wyciągam, kroję w kwadraty, prostokąty, romby i etc. i odczekuję, aż wystygną. Jeśli nie są wystarczająco chrupiące, wrzucam do piekarnika na kolejne minuty.

Moja produkcja na zapiątek już zapakowana - o rezultatach opowiem po powrocie. A póki co, moi dzisiejsi bohaterowie w otoczeniu najlepszego na wyjazd do Jury towarzystwa.




Do kolejnego wystukania, Góralki i Górale!

Czar wspomnień

Środa wieczorem. Włażę na orbitreka z sumiennym postanowieniem wytrwania tragicznych w swym przebiegu, nie mówiąc o skutkach, 40minut w tempie kardio. Jak na złość moja ulubiona maszyna jest okupowana przez jakąś wątłą blondynę w różowym wdzianku, typową przedstawicielkę gatunku Gwyneth Pertow (słomiany blond, blada cera, cienka talia i niestrudzony uśmiech, który pozwala uszom widzieć się nawzajem). Kiepski początek.
Wyszukuję program z fat burning, ale kolega nie zaskakuje – pewnie na mój widok pękła mu od świetnego dowcipu odpowiednia żyłka. Wcięta kolejnym podstępem losu, wybieram zwykłe kardio, poziom 2 (jak na dwójkę całkiem ciężko idzie – próbuję 3 – to samo, wciskam 1 – jak trójka ! w skutek trudnego wyboru zostaje przy pierwszym strzale).
Już jestem w ruchu – mijają pierwsze sekundy, ale że nudno, podłączam się od telewizora. Skanuję kanały – jedna wielka goła dupa, nie ma na czym oka zawiesić, jedynie jakieś wiadomości to tu to tam, ale i one zaraz się kończą. Skanuję jeszcze raz, tak na wszelki wypadek, gdy trafiam na podsumowanie 31-ych mistrzostw świata w gimnastyce rytmicznej Montpellier 2012 ! Giętkie i zwinne leopardzice, wszystkie bez wyjątku o azjatyckich rysach twarzy (na skutek skóry twarzy ściągniętej w koczek, w efekcie chiński ukos spojrzenia) żonglujące piłkami, hula-hopami czy palkami bądź wirujące w spiralach wstążek. Fantastyczna synchronizacja pięciu kocic w układach grupowych, albo akrobacje pojedynczych wybranek w konkursie indywidualnym, z nie do przebicia Rosjankami. Orbitrek się rozpala do czerwoności, poty się leją i podpływają pod rowerki sąsiadów, a ja z czerwoną gębą rozdziawioną nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo elastyczne i mogą być ludzkie mięśnie i ścięgna, z jakąż gracją może się ciało człowiecze wić !
I jednocześnie, w miarę postępów reportażu, ogarnia mnie to wspomnienie z lat pewnie osiemdziesiątych, gdy w telewizji wiele nie było, ale akurat gimnastyki artystycznej nie brakowało. Szczuplutkie dziewczyny bloku radzieckiego i te ich zwiewne ruchy.
Ja, mały człowiek, który nic sobie nie robił z politycznych kurtyn, patrzyłam zahipnotyzowana spiralami kolorowych wstąg. I gdy napięcie zawodów osiągało siłę bomby atomowej, nic nie potrafiło mnie powstrzymać by z najgłębszej szafki mojej mamy wyciągać nigdy niewystarczająco długie wstążki uchowane na potencjalne okazje urodzin i Bożego Narodzenia, albo szaliki, które znów nie chciały być dostatecznie lekkie. I przywiązywałam odpowiednie znalezisko do pałki na kartofle, by rzucić się w pląs a la pani z telewizora. Jeden wielki szkopuł – miejsca było niewiele między jedną ścianą zastawioną polistyrenowymi meblami, rogówką obitą w szorstką zieleń tapicerki czy niskim stołem otoczonym dwoma wielgachnymi fotelami. Szalik tańcował w perwersyjnych konwulsjach, by wreszcie zdradziecko zahaczyć o kryształ czy filiżankę zdobiących połyskowe meble. Wtedy mama, ostrzeżona dziwnym hałasem, wchodziła do pokoju, gdzie oczom jej musiał zapewne okazać się kilkuletni barbarzyńca turlający się po podłodze, rzucający drewnianym wyposażeniem kuchni pod sufit (wprawiając w stłumione dudnienie podłogę sąsiadów z pietra wyżej), skaczący niebezpiecznie między kantami stołu i armią foteli bądź odbijający się od kanapy rzężącej starą sprężyną. Na zrulowanym dywanie walały się szczątki rodzinnej zastawy, tudzież uszczknięte szczodrze liście palmy, pomijam już przewertowaną zawartość szafki. Dance makabre kończył się zazwyczaj donośnym protestem matuli. Z fazy mistrzyni gimnastyki przechodziłam szybko i bez dyskusji do roli doświadczonej pani sprzątającej. I tak byle do następnej relacji w telewizji ...
To ci były czasy... – zerkam na zegarek – 43 minuty cudnych wspomnień z dzieciństwa w bloku sowieckim jak nic pomogły mi przetrwać ciężkie 40 minut demokratycznej walki o ciałko leopardzicy.
A wasze wspomnienia z lat osiemdziesiątych są?
Po goździku Wam, towarisze!

poniedziałek, 9 stycznia 2012

wykend był

Zapiątek był, ale się zmył. Za chwilę niedziela wyzionie ducha tradycją siedmiodniowego układu tygodnia, a zmora poniedziałku cieniem się kładzie na ostatnie godziny harców. Katastrofa poranku czyha już za rogiem, wzdłuż kręgosłupa przebiegają zimne dreszcze.
Nic na to poradzić się nie da, raczej udawać, że do łóżka jeszcze nie czas i gulać ile wlezie...a wlezie sporo!
Wykend był ekstra udany - Carnage w kinie, Millenium po szwedzku w telewizornii, 2 godziny maltretacji pod tyrańskiem okiem Wiecznie Wciętej Blondyny w fitnesowej salce, gdzie obibokowanie uwadze nie ujdzie; kilka miłych godzin u koniowatych włącznie z dystrybucją suchego chleba; sklasowanie dokumentacji na 2011 i otwarcie nowej na 2012 (podatki już się chichrają z naszych rocznych podsumowań, będzie jazda!), maszynka na czacze Chłopa i nowy kolor na mojej czuprynie (nie wdaje się w szczegóły, przyglądnę się krytyczniej w jutrzejszym świetle dziennym, pewnie przy okazji się przewrócę i zahaczę o kant umywalki - krew się poleje i będzie trza od poniedziałku szmatę zapędzić do roboty! cholera!!!!), no i jakieś kulinarne eksperymenty.
Generalanie, jestem padnięta - będę musiała w pracy odpocząć - może się uda? (A kysz szefom z blogowych stronek, a kysz!)

Dobra, kochane borowiki, trzymta sie i do następnego!

sobota, 7 stycznia 2012

przedzapiątowy balonik

Ufffffffffffffffff – trza rzec na okazję piątku. Jak ten balonik, którego napompowano aż do niebezpiecznej przeźroczystości kolorowej gumy i dla zabawy zdecydowano puścić owalną delikatność w siną dal. Ze zwolnionego kołnierzyka powietrze chlusta całą parą wolności powodując wyrzut balonika w kierunku przeciwnym do ruchu luftu. W szaleńczym tańcu wielokrotnej zmiany kierunków i zbyt bliskich spotkań z twardą materią ścian, opada wreszcie zmęczony i postarzały kawałek kauczuku w niezbadanym perymetrze pokoju. Cisza, balonik żył chwilą intensywną i czasem motyla by polec między kurze, gdzie czas mógłby go rozłożyć na związki prostsze i prościejsze. Tam tam tam tam - pogrzebowego marsza zagrajmy mu, chłopaki !

Po długich sekundach, które w niepamięć odsyłają incydentową egzystencją naszego bohatera, do akcji wkracza specjalistka od szwendania się tam, gdzie aparaty czyszczące nie sięgną, niezłomna w swych poszukiwaniach problemów dzielna Missis Batman.

Ta wszędzie wlezie i wszystko na światło dzienne wyciągnie, by później paradować oficjalnie ze zdobyczą wetkniętą nonszalancko między bieluchne ząbeczki. A nich to będzie liść jesienny wiatrem rozhulany: , może szczątek gumki godnej podmiętolenia:
, czy sznurek roztargnionego marynarza:

, panna Churchill ćmi swe zdobycze niczym niezliczone cygara.
I tyle, wykend jest wykend, stąd też ja, miast wklęsnąć się po ciężkim pierwszym tygodniu roku, wpompowuję w siebie radosny eter zapiątku.

bawcie się dobrze drodzy panstwo!

środa, 4 stycznia 2012

chwila refleksji (quazi)konstruktywnej

„Bez patosu, tylko bez patosu proszę.”
W mojej głowie jak u rzeźnika w jakimś osiemdziesiątym drugim, bo ten już pewnie zaczęłam pamiętać. Tłoczą się panie i panowie, dzieciaki grzebią w piasku między krzywo położonymi kaflami chodnika. Wierzą pewnie, że wykopią niebieski koralik. A w sklepie tłoczno i tłoczniej, co bardziej asertywny przyszły konsument polskich wyrobów mięsnych pokrzykuje na sąsiadów i okłada tych bardziej opornych torbą z plastikowego sznurka. Ni z tego, ni z owego do sklepu wpada nagle złośliwy wietrzyk wiosenny i zmiata swobodnie z kamiennej lady drogocenne kartki przydziałowe. Poodcinane kupony wirują przez chwilę pod sufitem wykaflowanym radosnym widokiem bawiących się pulchnych prosiąt , poczym opadają powoli ruchem wahadła ku zadartym twarzom zadziwionego tłumu. Cisza, dzieciaki odwracają wysmarowane kurzem buzie w kierunku sklepu i patrzą zaczarowane jak u rzeźnika majową porą pada śnieg…
W mojej głowie też rzeźnia i obraz śniegiem zamazany – po roku prawie nieobecności na blogu mym znów na ekranie bałagan: jak się zabrać za to ciacho?
Bo prze panów i drogie panie, jak naprawdę pisać dla publiki netowej. Ja bym sobie życzyła tak jak u Gałczyńskiego, : zgrabnie zarymować i by do śmiechu było, choć temat, kochani moi, w zasadzie smutne są strasznie.
Blogów już napoczęłam kilka, ale żaden się nie ostał do końca życia płodowego – poronione twory w efekcie selekcji wirtualnej odpadły zaborcjonowane niekonsekwencją siewcy. Trzeba dyscypliny, i to wielkiej, by ciągnąc w dnia na dzień internetowy dziennik. I to nie po szybkiemu jakieś zdanie sklecić, bo przeca ludzie to czytajom. I kobiety i dziatwa może! Acha !
Można się wysilić i zadąć jakąś mądrością właśnie wyskrobaną z wkikipedii – a jak : będzie glazurka na cycuś glancuś, błyśnie jak trzeba tekścik i … zamroczy podglądaczy. Bo jak coś za mocno jasnością emanuje , to się tego wzrokowo podejść nie da. Patos skreślamy grubym flamastrem, którego woda nawet utleniona nie tknie, ani izopropanole i acetony czy benzyny. Rozpuszczalniki sio.
Za to tchnijmy spontanem – ten się trzyma oka, działa naturalnym lokiem i zdrową opalenizną. Właśnie, bądźmy eko jak nasi przodkowie - miast grzebienia nieście twe paznokcie, zamiast noża lśniący kieł, miast kapłana rozgrzeszająca pałka wielebnego sąsiada.
Generalnie bumerangiem wraca mój problem - jak mnie przywiązać do sieci by przynajmniej dla samej siebie przynajmniej raz dłużej wytrwać na samotnej wyspie.
A chłop na to: „Idę do kosza…” i poczłapał w pięknej bawełnianej piżamce wygranej od Mikołaja Biskupa do łózia.
Dobrej nocki, kochani Markowie….

poniedziałek, 2 stycznia 2012

2012

leje sie ciezka krew mobilizacji - znow kupa nadziei i iluzorycznych wizji, ze uda mi sie pisac regularnie na tym podupadlym blogu. moglabym zaczac jeszcze raz: nowy adres, nowe zycie, ale dobrze mi ze stara sloma w butach. znam siebie na tyle by wiedziec, ze kolejny debiut bedzie tylko lechtaniem nadszarpnietego wczesniejszymi probami zapalu.
stad zostaje tutaj, daje sobie kolejna szance na wyjscie z marazmu, ktory mi skleja szare komory i nie pozwala swobodnie nurkowac w nowe posty. moze dam rade tym razem, moze ten 2012 okaze sie mniej zludny niz poprzednich dwanascie miesiecy, moze ..., moze ...
i korzystajac z tej pieknej okazji zycze sobie samolubnie duuuuuzo radochy, dobrej zabawy i mimo wszystko ustatkowania w mojej blogerskiej egzystencji. obym sie wirtualnie nie dala!

czolem chlopaki!