poniedziałek, 29 listopada 2010

biały zapiątek

Zapiątek ma się ku końcowi - szkoda, bo tak miło było połazić po lesie w ocieplanych gumowcach i brodzić z zaspach po kolana narciarskich butów.




Nie ma tego złego - mrozik zmobilizował nas do napalenia w kominku. My, baby zgodnie usadowiłyśmy się na grubym chłopcu i oddałyśmy się przyjemnościom - małolaty chrapały na całego, a ja poszusowałam po interku.




Chłop, mój dzielny, zainstalował karmnik w sobotę. W kilka minut później opanował go gang sikorek. Szkoda tylko, że na razie są nieco płochliwe.

No i tyle. Nie mam na razie specjalnie czsu na dłuższe wpisy. Ale w przyszłym tygodniu oddaję ważny projekt, może wtedy będzie okazja opowiedzieć trochę dokładniej o członkach naszej Bandy Wesołych Rozbójników.
Póki co - fajnistego początku tygodnia i ... oby do łikendu!

czwartek, 25 listopada 2010

zima zima zima

Hej chlopaki. Z gory przepraszam, ale nadaje z pracy (oj, nieladnie) i nie mam polskich robaczkow. Na chwile nie jest to istotne, bo .... u nas snieg. Wczoraj z wieczora popadalo. Jeszcze okolo 20h bylo deszczowo, ale tradycyjny spacer z laskami okolo 22h odbyl sie juz w plenerze zimowym. Blondyna, skulona, probowala trikow marszu na trzech lapach. Czarny monster zas pozakreslal na trawniku kolka, elipsy i osemki w wariackim biegu radosci.
A ja wlasnie dojechalam na moim dzielnym rowerku (zwanym La Belga) do roboty - troche zmrozilo wczorajsza pierzynke, ale da sie przejechac bez spotkania trzeciego stopnia ze zmrozona powierzchnia asfaltu.
Teraz tylko dobrnac do popoludnia i wrocic do domciu, by rzucic sie w bialy szal zapiatku.

wtorek, 23 listopada 2010

zapiątek, zapiątek i po zapiątku

Jak zawsze łikend minął przerażająco szybko. Na szczęście obeszło się bez chorowania, pogoda też nie była najkapryśniejsza.
W sobotę zrobiliśmy naszą małą vendange tardive i pokradliśmy trochę winogron oddając się błogiej degustacji szczególnie słodkich owoców. Wiem, że bez mycia, ale takie cuda najbardziej smakują prosto z krzaka.
W niedzielę zaś pojechaliśmy do parku, gdzie zostaliśmy zaatakowani przez bandę krasnali, znanych z ich drewnianego poczucia humoru.


Dając dyla w kierunku na domciu wpadliśmy jeszcze po dyńki, by Chłop mógł upichcić cudną zupę au potiron...


Generalnie tak mnię te wszystkie wrażenia wypompowały, że sił nie mam na coś dłuższego, uf.

niedziela, 21 listopada 2010

Machete

Do zapamiętania: "Machete don't text. Machete improvises."



Świetne kino a la Tarentino, tym razem w wydaniu niepokonanego Rodrigueza. Było wszystko, czego uparcie perwersyjni wielbiciele szalonych scenariuszy szukają w dobrym filmie: gęściocha keczupu, turlające się głowy, miniówki strzelające trafnie z kałaszów, mściwa siostra zakonna, odjechane bryki, ruda Jessica Alba, jednooka rewolucjonistka, akrobacje na jelicie czy wreszcie komórka ukryta w waginie.
Panie i Panowie, to jest kino!

sobota, 20 listopada 2010

dzień do du..

Są takie dni, że nic specjalnie nie chce wyjść. Wszystko się wlecze, przecieka przez palce, staje sztorcem, jak właśnie dziś. W pracy przycinałam róże, (po naszemu = kompletne, totalne obijanie się) które wybujały dziko w przeciągu tego na maksa rozkalibrowanego tygodnia. Jak się zresztą okazało, Chłop też skutecznie uprawiał ogrodnictwo. Może to pogoda - pogoda wszak jest smutna i, jeśli do czegoś motywuje, to tylko do pozostania w łóżku. Jesienna statyka.
Ale żeby akurat w piątek? Bo piątek to początek zapiątku, to wcześniejszy powrót do domciu z roboty, to wreszcie wypad do stajni...
Uwielbiamy tą krótką godzinkę na końskim grzbiecie, pieszczenie końskiego włosia przed jazdą, zapach siodła, chłód wędzidła nim się ogrzeje w dłoni przed założeniem ogłowia, delikatne muskanie końskich warg po kieszeniach, z których wystają nieprzezorne marchewki. Uwielbiamy to i tyle. A że czasu mamy jak napłakał, pozostaje nam tylko piątkowy wieczór. Zatem jest celebracja całego końskiego wypadu przez całe piątkowe popołudnie. Ale jako, że dziś dzień się uparł nam uprzykrzyć, instruktor też nie był w humorze. Degrengolada jesienna udzieliła się wierzchowcom - nie wychodziło ani cofanie, ani zagalopowanie ze stępa na nic idealne przyłożenie łydki, stabilna ręka, rozluźnienie pleców. Jakaś kompletna katastrofa!
Żeby więc jakoś ulrzyć sobie, napisałam wierszysko na pochybel listopada. I nieważne, kochani, że ta moja kreacja nigdy obok poezji nie stała. Historia będzie o..."Żółtym gumowcu":

Ktoś zgubił go w transie jesiennej ulewy.
Liści zadymka - grzechot kości klonu, co już na zapiecku jest u Pana Boga.
Zaś kalosz grzęźnie samotnie i żółto i plamę daje w umarłym pejzażu.
Chmur szarość - nie przemodlą jej wrony wieczne zakonnice
Gdy dzioby nurkują w zgniłych jabłkach brewiarzy.
Zaś kalosz smutny w błocie aż po kostki ziębi Komuś stopę.
A gęsi… Gęsi polecieli Panie już do ciepłych krajów. Chłop wybiegł zza rogu
bo mokro bo zimno bo do krów i do świń, czas podzielić plony.
O, a co to za bucior taki jeden leży? Kto to widział buta ot tak sobie zgubić?
Gumowiec znika za szorstką pazuchą, chłop biegnie dalej, Pstryk, nie ma bucika!
Jesienna szaruga wciąż nie ustaje, i mnie nie lepiej. Choć nic już nie targa obrazem zza okna.
Był listopad, jest listopad. Tak zostanie do grudnia.

p.s. co do Batmana - ma się świetnie i oby tak dalej!

czwartek, 18 listopada 2010

dzień trzeci

Dobra, wiem, że nie jest to wiadomość dnia, ale nam trochę ulżyło, i Batmanowi niewątpliwie też. Otóż, biegunka się zbiegła i wrócił nieco apetyt. Wciąż daleko nam do życia metodą czarnego niedoścignionego i wszędobylskiego elektronu, ale chyba jesteśmy na najlepszej możliwej drodze. Nie mówię hop! na wszelki wypadek.
W każdym razie, jak wpadłam do domu na luncha, nikt na mnie jeszcze nie czekał pod drzwiami. Że Blondyna była niewidoczna - to nie dziw, to jej najpierw trzeba się pokłonić (tak sobie Manipulantka nas wychowała i hej). Za to brak Batmana przypomniał mi, że Potwór wciąż nie jest w formie. Zajrzałam do dziewczyn, ale obecny był tylko wywalony do karesów brzuch Blondasa, Batmana brak. Kilka rzutów okiem na prawo i lewo - widzę, że drzwi do garderoby podejrzanie są niedomknięte. Zaglądam a tam kuku (sorry kalafiory za jakość, ale tylko komórę miałam pod rękiem):


Jakoś udało mi się wyciągnąć obie postaci na spacer, ale że pogoda nas nie rozpieszcza, wszystko odbyło się w tempie ekspresowym. Nawet nie zauważyłam, kiedy lachony zrobiły w tył zwrot i cwałem do domu.
A teraz już jest wieczór, spokojnie, potwory chrapią niewinnie, Chłop się martwi, że Portugom się dostaną wciry od Espagnolów ("Nie martw się, Chłop, to tylko match amical." "Dobra, dobra - widziałaś kiedyś przyjacielską piłkę nożną między Niemcami i Polakami?", OK, je ferme ma gueule...), a ja stukam szybciorem. Jutro czwartek - mój fejworit dej.
No, to ściskam Was kochani, aoooouuuu, lulu i spać.

środa, 17 listopada 2010

zmiana Szamana

No to mnie dziś nasz (eks)ulubiony Szaman wkur*ił. Miałam zadzwonić z rana i poinformować o stanie Batmana. Zatem dryn dryn, bo Batman wciąż daleka jest od formy. Przy słuchawce głos pani z rejestracji, że pan doktor tam i siam i w sumie to go nie ma i dziś nie będzie, ale w czwartek to na pewno nas przyjmie. Zagotowały mi się w momencie flaki, więc pokazałam do słuchawki piękne fakju. Potem rzuciłam się na guglownicę i wycisnęłam nowy adres ratunkowy - dwie minuty i miałam umówioną wizytę u innego Szamana. Udaliśmy się w czwórkę tym razem - Batman jako gwóźdź programu, ja jako płaczka, Chłop był za płaciciela, a Blondyna do dekoracji. Pierwszą akcją Rzeźniczki- Ratowniczki (bo Szaman okazał się Szamanką) było wyściskanie brzucha Batmana (co nie zostało przyjęte żadnym, ale to żadnym aplauzem) i decyzja o zdjątku metodą Xów. Fotka wyszła cudna (szkoda, że na skutek barbarzyńskich darć mordy przez Batmana zapomniałam go zabrać na pamiątkę) i nie wykazała jakichkolwiek obcości we wnętrznościach Potwora. Zadecydowano o dowitaminizowaniu, dietce na bazie ryżu rozgotowanego na maksa i kilku zastrzykach. Przy okazji wstrzyknięć Batman zawsze odstawia małe cyry, ale tym razem akcja przekonania całej kliniki, że ktoś właśnie rozbiera ze skóry niewinne czarne psię, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Wychodziliśmy z gabinetu w czarnych okularach i kominiarkach - w razie spotkania jakiegoś znajomego. Po dwóch godzinach byliśmy spowrotem.
I znów pozostaje czekać do jutra.

Póki co lachony wylegują się na grubym chłopcu i ...


mają nas głęboko w poważaniu...

wtorek, 16 listopada 2010

poniedziałek pod psem...

czyli choroba Batmana.
Budzę się w nocy - rzut oka na zegarek i wielkie odczucie ulgi, że dopiero 2h30. Do poniedziałkowej rzeczywistości jeszcze zostało kilka godzin snu. Korzystam z okazji i lecę sobie siknąć. Po drodze spotykam Batmana. Batman, dlaczego nie śpisz? Przyglądam się lepiej - oj, nie jest dobrze: stan owłosienia na brodzie świadczy o zwróconej gdzieś tam w czeluściach mieszkania zawartości żołądka. Batman przedstawia obraz siedmiu plag egipskich skumulowanych w jednym małym ciałku. Myję brodę batmańską i uzbrojona w rolkę papieru toaletowego szukam marnych resztek wczorajszej kolacji potwora. Sprawdzam w międzyczasie czy u Blondynki w porządku. Ta udaje, że śpi i łypie na mnie spode łba. Wchodzę do dużego pokoju - maskara, jakby Smok Wawelski obżarł się zielonych śliwek i popił wszystko mlekiem. Pokój nieźle zarzygany, do tego wcale niedyskretnie śmierdzi mi coś zza kanapy. Zaglądam i konstatuję, że jak nie wyjdzie przez drzwi, to wyjdzie przez okno. Biedny Batman! Sprzątam, po chwili dołącza się Chłop. "Co jest?" "Źle z Pretusem" (vel Batmanem, bo Batman wiele ma imion).
Następna scena - Chłop z ipodem, ja z laptopiem i sprawdzamy każdy w swoim języku: chory pies wymioty biegunka. Gugle radzą udać się czem prędzej do weta. Decydujemy się poczekać do rańca, by udać się do naszego Szamana - Rzeźnika Słoni, a do tego czasu Batman i Blondyna mają pozwoleństwo na schowanie się w pieleszach naszego łóżka.
Batman całą noc kręci się po nieogarniętej powierzchni naszego tatami - źle jest, myślę. Nie śpi Batman, nie śpi Chłop, ja śpię jeszcze mniej - Blondyna dorzyna w nogach.
O 8h30 meldujemy się u Szaman, który daje na siebie czekać pół godziny, wreszcie zjawia się i ja znów nie mogę się nadziwić, jak taki jednoręki pogromca mamutów mógł zrobić specjalizację z yorków.
Szaman Batmana maca, ściska, osłuchuje, przewraca na lewą stronę i rzecze: "Albo brzuch, albo nie brzuch. Trzeba odczekać, i na razie do picia herbata rumiankowa, do jedzenia kleik ryżowy. Bardzo będzie źle - przyjeżdżać, będzie lepiej czekamy do jutra, a jak się specjalnie nie poprawi - prześwietlimy gremlina". Zapodał dwa zastrzyki przeciwbólowe, przy których aplikacji w Batmanie odezwał się instynkt przodków, skutecznie wypłaszając kolejnych pacjentów z poczekalni.
Reszta dnia skomponowała się z krótkich spacerów na pipi et caca, kilku miłych porcji ryżu omaszczonych dorodnymi kończynami biednego kurczęcia, licznych masażach i karesach oraz drzemkach pod ekstra przyjemnym polarem Chłopa.
Doniesienia z ostatnich chwil: z Batmanem jest jakby lepiej - czekamy do jutra z decyzją o rentgenie. Wiadomo, lepiej by było nie prześwietlać, ale jak trzeba to trzeba -wszyscy spojrzymy na Batmana z innej strony. Ale przede wszystkim cała ekipa liczy na spokojną przespaną noc. Kurde, do piątku jeszcze przeca daleko, oj daleko!

Acha, dla tych, którzy mają problemy z wizualizacją Batmana i Blondyny, poniższa fotka. No, to która jest która (bo Batman też jest laską!)

sobota, 13 listopada 2010

12 listopada 2010, do Mamy: post scriptum I

Droga Mamo,
wiem, że nie masz już ochoty gadać z kimkolwiek przez telefon i chyba cię rozumiem. Tęsknię za naszym skypowaniem, choć jednocześnie wierzę święcie, że taka Wyjadaczka Komputerowa jak Ty, trafi na tego bloga - może nawet rzucisz mi kiedyś jakowymś komentsem. Czekam niecierpliwie! Póki co pozostaje mi wyciągać różne informacje od Łatka, choć czuję, że wolałby by go nie pytać o Ciebie, bo znowu by musiał kłamać (Jak to do mnie to powiedz, że śpię, że się z tobą rozwiodłam i już tu nie mieszkam albo, że nie żyję!).

Ściskam Cię mocno i już!

uma s.

nie dla estetów

Od dziś rana jestem wątpliwą posiadaczką wybałuszonej gały, która wygląda jak zemsta jakiejś wściekłej socjopatycznej kury, która złożyła mi pod powieką dwużółtkowe jajo. Taka naoczna zmiana w mojej facjacie nie uchodzi oczywiście uwadze innych, w szczególności kolegów w pracy. Nagle wszyscy są mili i zatroskani do posrania stanem mojego zdrowia, co wkur... mnie nieziemsko.
- Oj Uma, co ci się stało w oko, biedactwo? - i tu zaczyna się najgorsze, bo każdy ma jakąś hipotezę i jednocześnie idealne remedium.
- Pewnie ugryzł cię jakiś owad... - niewątpliwie, mieszkam w dalekim kraju, gdzie listopadową porą wszystko co bzyka, buczy i posiada złośliwe aparaty gębowe jest albo świetnie martwe albo równie świetnie zahibernowane w szparach pod parapetem.
- Czy ty czasem nie masz jakiejś alergii? Bo to wygląda jak książkowy przykład alergii na x lub y, czy nawet z! - spierdaty, jedyną alergię jaką mam to na motywację do pracy w piątki i absolutnie nie objawia mi się ona jako spuchnięte oko.
- Na pewno coś ci wpadło, albo sobie coś wtarłaś... - itd.
Ale ja lubię sensację, więc każdemu spotkanemu zatroskanemu wciskałam tą samą historię, wydobywając przy okazji na wierzch wszelkie moje aktorskie talenty.


moja wersja
- No wiesz. Wczoraj mój Chłop tak mnie wkurzył, że nie zdzierżyłam: złapałam za patelnię z buzującą jajecznicą i przywaliłam mu z całej siły w machę. Niestety, Chłop - w ramach obrony własnej - rzucił we mnie żelazkiem, którym właśnie manewrował przy Chłopskich koszulach. No i tak wyszło, że rzuciło mi się na oko. I voila - efekt. A co, bo wam to niby się nigdy nie zdarza wpieprzyć jeden drugiemu?

I tu cisza. Widać po twarzach, że trawią moją opowieść. Część,słuchaczy wydawała się deliberować nad moim nieokrzesanym charakterem i biednym losem mężowskim mego Chłopa krzywiąc się współczująco. Ale większość, bez dwóch zdań, głowiła się jakim to cudem znalazłam sobie faceta, który sam prasuje sobie koszule.

Jakby miało nie być oko wciąż jest spuchnięte, swędzi mnie, szczególnie po drugiej, mało dostępnej stronie księżyca i chyba zostaje mi jeszcze kilka dobrych dni w doskonaleniu mojej przekonującej story o przemocy rodzinnej.

czwartek, 11 listopada 2010

10 listopada 2010 czyli początek

Wczoraj urodziłam bloga. Po licznych poronionych wcześniej próbach, licznych konsultacjach u internetowych specjalistów od koncepcji, noszeniu się z zamiarami przeróżnej natury, kilkumiesięcznymi przygotowaniami do przyszłej misji, itp. itp., wydałam na świat bloga i niech sobie chłopak radośnie żyje!!!

Acha, zapomniałabym jeszcze dorzucić - misja tego świeżo upieczonego kurczaka nie jest do końca zdefiniowana - powiedzmy, projekt otwarty. Za wiele jest w uchachanej depresze przyczyn by się na publicznym forum rozbierać aż po kosmki jelitowe, za dużo jest ochot i chęci w ogóle. Dziś niech macha sobie gołymi pułdupkami nie wiedząc, że pruderia nakazuje nie sikać w obecności innych. A to co będzie miała do wyeksponowania, to już jej niech tylko na dobre wyjdzie.
Póki co ja idę zamknąc drzwi z drugiej strony.
Powodzenia Deprecho, ściskam.

Siewczyni