niedziela, 22 stycznia 2012

U Didier, w Jurze (14-15.01)

13 styczeń 2012
Na czterdzieści kilometrów przed celem pejzaż z szaroburej pluchy przeistoczył się w prawdziwie zimową historię. Przez kilkanaście kilometrów wspinaliśmy się serpentyną ku zaśnieżonym miasteczkom. Gdzieniegdzie w oddali świeciły stoki i maleńkie punkciki wieczornych narciarzy przemieszczały się zygzakami w dół białych autostrad. Wow. Cała obecna w samochodziku ekipa zamilkła zaczarowana. Jest śnieg, icha!, jest śnieg. Bo jak się wybierać na koński wypad zimą, to właśnie by posmakować galopów w białym puchu, wymrozić się na końskim grzbiecie, wymyślać kształty z pary puszczanej przez końskie nozdrza czy przytulić się do gęstej zimowej sierści parującej gorącem. Tak, jeszcze na dwadzieścia, dziesięć i osiem kilometrów śnieg wciąż leżał jak u siebie grubą warstwą w mijanych lasach, wioseczkach, na poboczach drogi, mimo że nasza serpentyna wiła się tym razem ku dołowi. Gdy wreszcie dojechaliśmy do schroniska - po śniegu ni widu, ni słychu, natomiast mrozik obejmował termometr w okolicach -8°C. Grande Modeste czekała już na nas w nagrzanym mieszkanku, które przydzielono naszej piątce. Polaliśmy sobie po grzańcu wyprodukowanym w mojej mieszczańskiej kuchni i urządziliśmy koniarzy nocne pogaduchy. Co nam przyniesie poranek jurajski? Mrozik czy mrozisko, może deszcz, a śnieg to gdzie, jak wierzchowce, jak nasz nieposkromiony gawędziarz i przewodnik (znany z ubiegłorocznego wrześniowego wypadu do Frasnois, Didier?
14
styczeń 2012

Po śniadaniu z domowych konfitur pani Oberżanki, świeżutkiej bagietce i gorącej poszerzającej spojrzenie kawie, wybiegliśmy wyekwipowani w kilkanaście par szalików, rękawiczek, swetrów, skarpetek i wielgachnych moonbutów na spotkanie Didier czekającego przy swoim vanie - dwójka do przodu obok kierowcy, pozostała trójka na tyłach, gdzie dzielna zastępczyni szefa Chrupka (Croquette) zwinęła się bardziej w kłębek udostępniając nam więcej przestrzeni między skrzynkami. W świetnym humorze wtórując Patty Smith nucącej z cd szefa dojechaliśmy do stajni. Przydział - ja będę w duecie z Jeżynką (Myrtille na zdjęciu obok), dorodną hensonką (wyrastałam ponad resztę i ze swego bocianiego siodła wyprzedzałam wszystkich w obserwacjach okolicy). Po oporządzeniu i wyekwipowaniu naszych kolegów i koleżanek ruszyliśmy w drogę. Czas ku przygodzie! Najpierw był, pamiętam, przymarznięty strumyk, kilka kupek śniegu zapomnianego przez słońce, które świeciło dorodnie w nasze twarze. Po małej rozgrzewce w stępie, rozgrzewający kłus przez miasteczko i tyle z cywilizacji aż do południa. Czym bardziej niknęły dymki kominów z naszego widoku, tym bardziej robiło się zimno, stromo i pod górkę. Jeszcze chwilka, jeszcze momencik i… witajcie w krainie białej pani. Warstwa śniegu przyrastała powoli z każdym metrem pod górkę, i tak czym więcej śniegu, tym mniej miałam na sobie: szalik, czapka, wierzchnia para rękawiczek lądowały kolejno w torbach przytroczonych do siodła. Wszyscy zapomnieli o -8°C. A wokół królowała biel pokryta niewinnymi śladami stópek ptasząt, kozic i naszymi świeżymi odciskami kopyt. I ta gra światła pośród łysych drzew i soczystej zieleni świerków, widok zupełnie z innej planety u naszych stóp i my, zagubieni gdzieś w wysokościach cichych samotnych gór.
Posuwaliśmy się coraz bardziej ku leśnej głuszy, z której wychynęliśmy na chwilkę tylko, by po drodze podnieść nieco poziom glukozy przy stole dobrej znajomej zastawionym suto jurajskimi dobrodziejstwami: serami comte i Morbier, kiełbaskami Moreau, swojskimi kartoflami podpieczonymi pod pierzynką serową, chlebusiem chrupiącym.
Raz dwa, i znów w drodze, ku nowym śnieżnym szczytom. Niewyobrażalnie fantastycznie jest galopować na ubitej jeszcze przez cywilizację drodze między dwoma nurkującymi w głębokim śniegu ścianami drzew, kiedy słońce grzeje w zady i plecy. Oddech zapiera zimno, które osiada na spoconych końskich wąsach i nachuchanym puszku pod naszymi nosami. Zwalniamy tempa skręcając w jakąś tylko Chrupce i Didiemu znaną


Kiedy w zmierzchającym już późnym popołudniu docieraliśmy do stajni, zalegała między nami sakralna cisza - żal nam było już wracać, bo przecież byliśmy tylko w połowie naszej przygody i tylko dzień przed jej końcem. Jedyną pocieszającą rzeczą było fondue przygotowane specjalnie dla nas w schronisku. Pstryk i już byliśmy w łóżku - najedzeni, rozgrzani i niecierpliwi poranka.

15 styczeń 2012
Niedziela przywitała nas w słońcu i - 10°C. Brrr, ale kto by tam się przejął. Gruba warstwa cold creamu i kieszeń pełna marchewek potrafią rozbroić nie takie pogodowe okoliczności. Tym razem śniegu było mniej, bo włóczyliśmy się w niższych partiach, ale za to widoki były niepowtarzalne, szczególnie Mont Blanc machający nam z oddali na dzień dobry, gdy opalaliśmy się na Pic de l’Aigle.
I znów kilka galopów i pięknych kłusów, powierzchnie jezior ukrytych pod grubym błyszczącym lodem, zaczarowane podróże między wiosną i zimą, obiad po jurajsku, niezliczone historie szefa i czego jeszcze tylko dusza zapragnie by nie myśleć o powrocie do domu.

Niestety, rzeczywistość wysłała po nas swoje lepkie macki by w niedzielny wieczór wyciągnąć nas z wygodnych siodeł, wsadzić w samochodzik, wcisnąć przycisk naprowadzacza satelitarnego i ruszyć w kierunku na poniedziałek, który jak zawsze po końskiej włóczędze będzie jednym ciężkim bólem egzystencjalnym.

Cóż, nie pozostaje nic innego jak przeglądnąć jeszcze kilka razy zdjęcia i natychmiast po tym znaleźć kolejna destynację naszej przyszłej przygody w siodle.
Wyjaśniam: zdjęcia 5 (Lonsomecowgirl)/6 (Quenotte na Piq de l'Aigle)/7 (Zaczarowany las) są produkcji Grande Modeste. Grand merci pour m'autoriser la publication de tes photos, chère C! Pozostałe fotki należą do autora bloga (czyli mnie).


Ściskam Was, przyjaciele Globtroterzy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz