Na czterdzieści kilometrów przed celem pejzaż z szaroburej pluchy przeistoczył się w prawdziwie zimową historię. Przez kilkanaście kilometrów wspinaliśmy się serpentyną ku zaśnieżonym miasteczkom. Gdzieniegdzie w oddali świeciły stoki i maleńkie punkciki wieczornych narciarzy przemieszczały się zygzakami w dół białych autostrad. Wow. Cała obecna w samochodziku ekipa zamilkła zaczarowana. Jest śnieg, icha!, jest śnieg. Bo jak się wybierać na koński wypad zimą, to właśnie by posmakować galopów w białym puchu, wymrozić się na końskim grzbiecie, wymyślać kształty z pary puszczanej przez końskie nozdrza czy przytulić się do gęstej zimowej sierści parującej gorącem. Tak, jeszcze na dwadzieścia, dziesięć i osiem kilometrów śnieg wciąż leżał jak u siebie grubą warstwą w mijanych lasach, wioseczkach, na poboczach drogi, mimo że nasza serpentyna wiła się tym razem ku dołowi. Gdy wreszcie dojechaliśmy do schroniska - po śniegu ni widu, ni słychu, natomiast mrozik obejmował termometr w okolicach -8°C. Grande Modeste czekała już na nas w nagrzanym mieszkanku, które przydzielono naszej piątce. Polaliśmy sobie po grzańcu wyprodukowanym w mojej mieszczańskiej kuchni i urządziliśmy koniarzy nocne pogaduchy. Co nam przyniesie poranek jurajski? Mrozik czy mrozisko, może deszcz, a śnieg to gdzie, jak wierzchowce, jak nasz nieposkromiony gawędziarz i przewodnik (znany z ubiegłorocznego wrześniowego wypadu do Frasnois, Didier?
14 styczeń 2012
14 styczeń 2012
Po śniadaniu z domowych konfitur pani Oberżanki, świeżutkiej bagietce i gorącej poszerzającej spojrzenie kawie, wybiegliśmy wyekwipowani w kilkanaście par szalików, rękawiczek, swetrów, skarpetek i wielgachnych moonbutów na spotkanie Didier czekającego przy swoim vanie - dwójka do przodu obok kierowcy, pozostała trójka na tyłach, gdzie dzielna zastępczyni szefa Chrupka (Croquette) zwinęła się bardziej w kłębek udostępniając nam więcej przestrzeni między skrzynkami. W świetnym humorze wtórując Patty Smith nucącej z cd szefa dojechaliśmy do stajni.
Przydział - ja będę w duecie z Jeżynką (Myrtille na zdjęciu obok), dorodną hensonką (wyrastałam ponad resztę i ze swego bocianiego siodła wyprzedzałam wszystkich w obserwacjach okolicy). Po oporządzeniu i wyekwipowaniu naszych kolegów i koleżanek ruszyliśmy w drogę. Czas ku przygodzie! Najpierw był, pamiętam, przymarznięty strumyk, kilka kupek śniegu zapomnianego przez słońce, które świeciło dorodnie w nasze twarze. Po małej rozgrzewce w stępie, rozgrzewający kłus przez miasteczko i tyle z cywilizacji aż do południa. Czym bardziej niknęły dymki kominów z naszego widoku, tym bardziej robiło się zimno, stromo i pod górkę. Jeszcze chwilka, jeszcze momencik i… witajcie w krainie białej pani. Warstwa śniegu przyrastała powoli z każdym metrem pod górkę, i tak czym więcej śniegu, tym mniej miałam na sobie: szalik, czapka, wierzchnia para rękawiczek lądowały kolejno w torbach przytroczonych do siodła.
Wszyscy zapomnieli o -8°C. A wokół królowała biel pokryta niewinnymi śladami stópek ptasząt, kozic i naszymi świeżymi odciskami kopyt. I ta gra światła pośród łysych drzew i soczystej zieleni świerków, widok zupełnie z innej planety u naszych stóp i my, zagubieni gdzieś w wysokościach cichych samotnych gór.
Posuwaliśmy się coraz bardziej ku leśnej głuszy, z której wychynęliśmy na chwilkę tylko, by po drodze podnieść nieco poziom glukozy przy stole dobrej znajomej zastawionym suto jurajskimi dobrodziejstwami: serami comte i Morbier, kiełbaskami Moreau, swojskimi kartoflami podpieczonymi pod pierzynką serową, chlebusiem chrupiącym.
Raz dwa, i znów w drodze, ku nowym śnieżnym szczytom. Niewyobrażalnie fantastycznie jest galopować na ubitej jeszcze przez cywilizację drodze między dwoma nurkującymi w głębokim śniegu ścianami drzew, kiedy słońce grzeje w zady i plecy. Oddech zapiera zimno, które osiada na spoconych końskich wąsach i nachuchanym puszku pod naszymi nosami. Zwalniamy tempa skręcając w jakąś tylko Chrupce i Didiemu znaną
Posuwaliśmy się coraz bardziej ku leśnej głuszy, z której wychynęliśmy na chwilkę tylko, by po drodze podnieść nieco poziom glukozy przy stole dobrej znajomej zastawionym suto jurajskimi dobrodziejstwami: serami comte i Morbier, kiełbaskami Moreau, swojskimi kartoflami podpieczonymi pod pierzynką serową, chlebusiem chrupiącym.
Raz dwa, i znów w drodze, ku nowym śnieżnym szczytom. Niewyobrażalnie fantastycznie jest galopować na ubitej jeszcze przez cywilizację drodze między dwoma nurkującymi w głębokim śniegu ścianami drzew, kiedy słońce grzeje w zady i plecy. Oddech zapiera zimno, które osiada na spoconych końskich wąsach i nachuchanym puszku pod naszymi nosami. Zwalniamy tempa skręcając w jakąś tylko Chrupce i Didiemu znaną
15 styczeń 2012
Niedziela przywitała nas w słońcu i - 10°C. Brrr, ale kto by tam się przejął. Gruba warstwa cold creamu i kieszeń pełna marchewek potrafią rozbroić nie takie pogodowe okoliczności. Tym razem śniegu było mniej, bo włóczyliśmy się w niższych partiach, ale za to widoki były niepowtarzalne, szczególnie Mont Blanc machający nam z oddali na dzień dobry, gdy opalaliśmy się na Pic de l’Aigle.
Niedziela przywitała nas w słońcu i - 10°C. Brrr, ale kto by tam się przejął. Gruba warstwa cold creamu i kieszeń pełna marchewek potrafią rozbroić nie takie pogodowe okoliczności. Tym razem śniegu było mniej, bo włóczyliśmy się w niższych partiach, ale za to widoki były niepowtarzalne, szczególnie Mont Blanc machający nam z oddali na dzień dobry, gdy opalaliśmy się na Pic de l’Aigle.
Niestety, rzeczywistość wysłała po nas swoje lepkie macki by w niedzielny wieczór wyciągnąć nas z wygodnych siodeł, wsadzić w samochodzik, wcisnąć przycisk naprowadzacza satelitarnego i ruszyć w kierunku na poniedziałek, który jak zawsze po końskiej włóczędze będzie jednym ciężkim bólem egzystencjalnym.
Cóż, nie pozostaje nic innego jak przeglądnąć jeszcze kilka razy zdjęcia i natychmiast po tym znaleźć kolejna destynację naszej przyszłej przygody w siodle.

Ściskam Was, przyjaciele Globtroterzy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz