
Rzadko mi się zdarza chodzić do kina na filmy futurystyczne, jeszcze rzadziej mam ochotę sięgnąć po książki, które opisują przyszłość ludzkości, sprowadzoną do niewielkich enklaw tych, którzy przeżyli tragiczną katastrofę ekologiczną, i którzy starają się stworzyć świat od nowa. W tych historiach zawsze jest iskierka nadziei - jest człowiek, który z wybawiającym ziarnem czy szczepionką wędruje od jednego zagubionego miasta do drugiego; jest pierwsze dziecko, które rodzi się wreszcie pośród obumierającego pokolenia; jest nowa broń, która pozwoli zmiażdżyć siły robotów gotujących nam eksodus na gruzach naszej cywilizacji. Zawsze jest nadzieja. Tym właśnie różni się Droga McCarthy’ego od tych unikanych przeze mnie opowieści - tutaj nie ma nadziei, bo ludzkość jest skazana na zagładę, na samozagładę. Rządzi chęć jedzenie, bo to gwarantuje przeżycie o kilka dni, miesięcy dłużej, ale nie zmieni to już celu, do jakiego popchnął świat sejsmiczny dramat. Dlatego właśnie Kobieta odchodzi pewnej nocy w ciemność i już nie wróci. Wybiera śmierć przez samobójstwo, drogę na skróty, bo życie nie ma już sensu.
Właśnie ten brak nadziei bardzo mną poruszył - ktoś odważył się zawyrokować, że planteta ma umrzeć i to nie w pięć minut, jak w wielu innych pseudoproroczych historiach, w których komuś zawsze uda się kupić miejsce na współczesnych arkach Noego. W Drodze jest tylko szara agonia każdego, którego przywiązanie do marnej egzystencji jest silniejsze niż śmierć.
Podróż na południe jest marną próbą przekonania samego siebie, że coś światu jesteśmy jeszcze winni, póki wędrujemy z kimś, kogo kochamy i kogo chronimy, póki wierzymy w jakąś misję. Może po drugiej stronie oceanu, na plaży, też siedzi ojciec z synem i patrzy w dal bezkresnej wody, która od dawna straciła cały swój błękit. Życie jest podróżą, podróż jest przetrwaniem.
Czymś, co mnie jeszcze wzruszyło, jest rola samego Chłopca. Syn Mężczyzny urodził się już po kataklizmie, stąd wiemy, że świat pogrążony jest w tragedii od może sześciu, siedmiu lat, wnioskując z wieku dziecka. Chłopic jest zarówno bodźcem Mężczyzny do wędrówki, jak zarówno ostatnią maleńką łódką humanitaryzmu, znanego ojcu z dawnych czasów. To on dzieli ludzi na dobrych i złych, to on powtarza, że nigdy nie wolno stanąć po stronie niedobrych, to on przekonuje Mężczyznę, by przygarnąć starca do ogniska choćby na jedną noc, to on wybacza i zwraca ubrania Złodziejowi, to on przypomina ojcu, że są jeszcze rzeczy w sercu człowieka, o których nie powinniśmy zapomnieć. Bo zapomnieć będzie przejściem na stronę zła.
Film jest bardzo dobry, silny, wzrusza i nie pozostawia bez emocji. Jest przerażający, zimny i okrutny. Jest realną wizją czegoś, ku czemu ludzie sami dążą powoli i bezlitośnie, często nieświadomie i głupio. I kiedy wracają do mnie obrazy ludzkiej rzeźni i wychudzonych twarzy wędrowców, obumierających drzew i spękanej ziemi, w radiu przypominają mi, że nie trzeba ludzkiego bestialstwa szukać w fikcji. Słucham dokumentu o tragedii w Bhopalu (http://en.wikipedia.org/wiki/Bhopal_dis aster), największym przemysłowym dramacie, który doprowadził do śmierci tysiące niewinnych osób i wciąż skutkuje w chorobach pokolenia, które rodzi się na skażonej ziemi. A sprawiedliwości samej w sobie nigdy nie stało się zadość. Kolejny kataklizm na liście naszego gatunku, który smutnie świadczy o naszej przewrotnej okrutnej naturze. To ludzie ludziom zgotowali ten los.
Droga przypomina nam właśnie o naszej słabości - oby więcej tak przenikliwie ostrzegających nas obrazów.
The Road w reżyserii Johna Hillcoata, scenariusz Joe Penhalla na podstawie powieści Cormac'a McCarthy
Viggo Mortensen, Kodi Smit-McPhee, Robert Duval, Charlize Theron
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz